... ze szczęścia.
Droga do znalezienia ciasnego, lecz własnego eM była długa, kręta i wyboista… To prawie jak szukanie tego jedynego na portalach randkowych…
Trochę statystyk. Etap pierwszy to przeglądanie ogłoszeń w Internecie. Po nastawieniu filtra na moją zdolność kredytową zaczęły mi przychodzić oferty garaży... Taktyczny telefon do rodziców z wnioskiem o dofinansowanie ... W etapie drugim następują oględziny (czyli wyjście do ludzi – pozdrowienia dla pana Łukasza, pośrednika, bo to cytat z niego), które trwały prawie trzy miesiące. Przez ten czas obejrzałam czternaście mieszkań (nadających się do zamieszkania były trzy). Jest to praca prawie na pełen etat… Przeglądasz ogłoszenia, dzwonisz, umawiasz, błądzisz po mieście, oglądasz… Zapisujesz się na powiadomienia i dopamina ci skacze za każdym razem, gdy wpada coś nowego. W pewnym momencie zaczynasz numery w telefonie podpisywać już adresami, a nie personaliami pośredników… Nierzadko trzeba się wykazać szybkością gepardzicy, żeby zdążyć obejrzeć przed kimś innym.
Zacznijmy od charakterystyki rynku gdyńskiego. Otóż nauczycielowi ciężko cokolwiek kupić, bo mocno ogranicza go budżet. Oczywiście, na początku cele były mocno sprecyzowane: max drugie piętro – chyba że widok na morze, to mogę dygać na ostatnie, bez windy (będę się martwić dopiero, jak nogę złamię); stan w miarę do wprowadzenia; lokalizacja – brak sprecyzowanej, cała Gdynia (wiadomo – na centrum z tej wypłaty to nigdy nie będzie mnie stać); balkon; miło byłoby, jakby były dwa osobne pomieszczenia oraz kuchenka gazowa. Nawet metraż mi nie robi. Na wstępie od jednej pani pośrednik usłyszałam, że jestem trudną klientką, bo mam jasno sprecyzowane cele na wydanie tej pół bańki… Czujecie to? Nie miałam wymagań ani lokalizacyjnych, ani metrażowych – no ale jestem ciężka :D
Idziemy dalej, bo to, co wyrabiają niektórzy pośrednicy, woła o pomstę do nieba. Pierwsze moje zderzenie z rzeczywistością nastąpiło, gdy po znalezieniu ogłoszenia w Internecie okazało się, że ja sama mam pokryć niemałą prowizję pośrednika – 10 tysięcy, bo przecież on swoją robotę zrobił (dał ogłoszenie na OLX :D).
Jak już jesteśmy przy rzeczonym portalu ogłoszeniowym, to… niektórzy pośrednicy w ramach oferty wysyłają screeny z OLX! Spryt level hard. Naprawdę, nie żartuję.
Ponadto, niektórzy z nich nie czytają ze zrozumieniem. Pominę wysyłanie ofert z czwartym piętrem bez windy (o zgrozo – też bez widoku na morze), stanem do wrzucenia granatu (taka broń ręczna, miotana) czy mikrokawalerek. Hitem był pan, który uparcie twierdził, że okno na parterze w bloku z wielkiej płyty na ogród to przecież jak balkon.
W tym momencie zaczynam poważnie zastanawiać się nad przebranżowieniem.
No to idziemy oglądać. Mieszkanie całkiem fajne, lokalizacja nie najgorsza – dopóki nie zostało pokazane miejsce parkingowe za 50 tysięcy. Na połowę popciowozu… Kto wie, jaki mam samochód, ten wie, że do SUV-a mu daleko. Odnoszę się do wielkości, ponieważ obok stoją już zaparkowane dwa auta sąsiadów (normalne, takie nie za duże). Co najwyżej Herkulesa se tu, za te 50 koła, zaparkuję. A jak sąsiedzi wymienią auta na SUV-y, to i rower będzie ciężko wcisnąć.
Wracając do pośredników – chata z widokiem na kościół. A pani jest wierząca? Bo ateistom nie sprzedaję.
Hitem konstrukcyjnym była szafa w zabudowie pod kątem 45 stopni... I winda w wieżowcu za ścianą sypialni. Śmiech przez łzy. Kup teraz, płacz i nie śpij później.
Gdzieś przy dziesiątym obejrzanym mieszkaniu jestem już lekko podłamana i zaczynam myśleć nad zrewidowaniem swoich życiowych planów osiedleńczych. Wpadam jednak na genialny pomysł. Podwyższam filtr kwotowy i postanawiam się targować. Co z tego, że ostatnio targowałam się o dwa złote za spodnie, mierzone stojąc na kartonie na rynku w latach 90. Wytypowałam dwa mieszkania, które po zdjęciach spełniały moje „wyśrubowane wymogi”. I tu nastąpiło klasyczne: „Oczekiwania vs. rzeczywistość”. W mieszkaniu za pół bańki sufit sypał się na głowę, balkon sąsiada zresztą też. W branży mówi się na takie coś „granat”, czyli mieszkanie z potencjałem. No cóż, nie miałam okazji wspiąć się na wyżyny negocjacyjne. Zwracam honor pośrednikom – niektórzy może czytać ze zrozumieniem nie umieją, ale podkręcić zdjęcie w Photoshopie to i owszem. Ludzie, nie marnujmy swojego czasu, błagam – to cenniejsze od pieniędzy.
Etap kolejny to delikatne skorygowanie swoich pierwotnych oczekiwań. Dochodzę do wniosku, że lepiej kupić cokolwiek, co będzie jakoś w miarę wyglądało i będzie to potem łatwo sprzedać, gdy już trafię na to jedno, jedyne, wyśnione.
Wygląda w miarę. Wysyłam zdjęcia rodzicielce. Mamusia: bierz, bo będzie jak z tymi wszystkimi Twoimi facetami – będziesz się za długo zastanawiać i ktoś Ci sprzątnie sprzed nosa. Na nią zawsze można liczyć.
No to wzięłam. Pewnie jesteście ciekawi, jak mocno musiałam nagiąć swoje oczekiwania? Kuchenki gazowej brak, słońca na balkonie też, ale zawsze można chociaż w cieniu lampkę wina chlapnąć – a po tym wszystkim to mi się należy jak psu buda.
Kupiłam mieszkanie i przeżyłam. Ledwo. Teraz tylko remont i przeprowadzka...