środa, 23 kwietnia 2025

Pośrednik płakał jak sprzedawał...

... ze szczęścia.

 Droga do znalezienia ciasnego, lecz własnego eM była długa, kręta i wyboista… To prawie jak szukanie tego jedynego na portalach randkowych…

Trochę statystyk. Etap pierwszy to przeglądanie ogłoszeń w Internecie. Po nastawieniu filtra na moją zdolność kredytową zaczęły mi przychodzić oferty garaży... Taktyczny telefon do rodziców z wnioskiem o dofinansowanie ... W etapie drugim następują oględziny (czyli wyjście do ludzi – pozdrowienia dla pana Łukasza, pośrednika, bo to cytat z niego), które trwały prawie trzy miesiące. Przez ten czas obejrzałam czternaście mieszkań (nadających się do zamieszkania były trzy). Jest to praca prawie na pełen etat… Przeglądasz ogłoszenia, dzwonisz, umawiasz, błądzisz po mieście, oglądasz… Zapisujesz się na powiadomienia i dopamina ci skacze za każdym razem, gdy wpada coś nowego. W pewnym momencie zaczynasz numery w telefonie podpisywać już adresami, a nie personaliami pośredników… Nierzadko trzeba się wykazać szybkością gepardzicy, żeby zdążyć obejrzeć przed kimś innym.

Zacznijmy od charakterystyki rynku gdyńskiego. Otóż nauczycielowi ciężko cokolwiek kupić, bo mocno ogranicza go budżet. Oczywiście, na początku cele były mocno sprecyzowane: max drugie piętro – chyba że widok na morze, to mogę dygać na ostatnie, bez windy (będę się martwić dopiero, jak nogę złamię); stan w miarę do wprowadzenia; lokalizacja – brak sprecyzowanej, cała Gdynia (wiadomo – na centrum z tej wypłaty to nigdy nie będzie mnie stać); balkon; miło byłoby, jakby były dwa osobne pomieszczenia oraz kuchenka gazowa. Nawet metraż mi nie robi. Na wstępie od jednej pani pośrednik usłyszałam, że jestem trudną klientką, bo mam jasno sprecyzowane cele na wydanie tej pół bańki… Czujecie to? Nie miałam wymagań ani lokalizacyjnych, ani metrażowych – no ale jestem ciężka :D

Idziemy dalej, bo to, co wyrabiają niektórzy pośrednicy, woła o pomstę do nieba. Pierwsze moje zderzenie z rzeczywistością nastąpiło, gdy po znalezieniu ogłoszenia w Internecie okazało się, że ja sama mam pokryć niemałą prowizję pośrednika – 10 tysięcy, bo przecież on swoją robotę zrobił (dał ogłoszenie na OLX :D).

Jak już jesteśmy przy rzeczonym portalu ogłoszeniowym, to… niektórzy pośrednicy w ramach oferty wysyłają screeny z OLX! Spryt level hard. Naprawdę, nie żartuję.

Ponadto, niektórzy z nich nie czytają ze zrozumieniem. Pominę wysyłanie ofert z czwartym piętrem bez windy (o zgrozo – też bez widoku na morze), stanem do wrzucenia granatu (taka broń ręczna, miotana) czy mikrokawalerek. Hitem był pan, który uparcie twierdził, że okno na parterze w bloku z wielkiej płyty na ogród to przecież jak balkon.

W tym momencie zaczynam poważnie zastanawiać się nad przebranżowieniem.

No to idziemy oglądać. Mieszkanie całkiem fajne, lokalizacja nie najgorsza – dopóki nie zostało pokazane miejsce parkingowe za 50 tysięcy. Na połowę popciowozu… Kto wie, jaki mam samochód, ten wie, że do SUV-a mu daleko. Odnoszę się do wielkości, ponieważ obok stoją już zaparkowane dwa auta sąsiadów (normalne, takie nie za duże). Co najwyżej Herkulesa se tu, za te 50 koła, zaparkuję. A jak sąsiedzi wymienią auta na SUV-y, to i rower będzie ciężko wcisnąć.

Wracając do pośredników – chata z widokiem na kościół. A pani jest wierząca? Bo ateistom nie sprzedaję.

Hitem konstrukcyjnym była szafa w zabudowie pod kątem 45 stopni... I winda w wieżowcu za ścianą sypialni. Śmiech przez łzy. Kup teraz, płacz i nie śpij później.

Gdzieś przy dziesiątym obejrzanym mieszkaniu jestem już lekko podłamana i zaczynam myśleć nad zrewidowaniem swoich życiowych planów osiedleńczych. Wpadam jednak na genialny pomysł. Podwyższam filtr kwotowy i postanawiam się targować. Co z tego, że ostatnio targowałam się o dwa złote za spodnie, mierzone stojąc na kartonie na rynku w latach 90. Wytypowałam dwa mieszkania, które po zdjęciach spełniały moje „wyśrubowane wymogi”. I tu nastąpiło klasyczne: „Oczekiwania vs. rzeczywistość”. W mieszkaniu za pół bańki sufit sypał się na głowę, balkon sąsiada zresztą też. W branży mówi się na takie coś „granat”, czyli mieszkanie z potencjałem. No cóż, nie miałam okazji wspiąć się na wyżyny negocjacyjne. Zwracam honor pośrednikom – niektórzy może czytać ze zrozumieniem nie umieją, ale podkręcić zdjęcie w Photoshopie to i owszem. Ludzie, nie marnujmy swojego czasu, błagam – to cenniejsze od pieniędzy.

Etap kolejny to delikatne skorygowanie swoich pierwotnych oczekiwań. Dochodzę do wniosku, że lepiej kupić cokolwiek, co będzie jakoś w miarę wyglądało i będzie to potem łatwo sprzedać, gdy już trafię na to jedno, jedyne, wyśnione.

Wygląda w miarę. Wysyłam zdjęcia rodzicielce. Mamusia: bierz, bo będzie jak z tymi wszystkimi Twoimi facetami – będziesz się za długo zastanawiać i ktoś Ci sprzątnie sprzed nosa. Na nią zawsze można liczyć.

No to wzięłam. Pewnie jesteście ciekawi, jak mocno musiałam nagiąć swoje oczekiwania? Kuchenki gazowej brak, słońca na balkonie też, ale zawsze można chociaż w cieniu lampkę wina chlapnąć – a po tym wszystkim to mi się należy jak psu buda.

Kupiłam mieszkanie i przeżyłam. Ledwo. Teraz tylko remont i przeprowadzka...



sobota, 4 stycznia 2025

Typy kierowców



Święta, święta i po świętach... A jak święta, to podróże (zarówno te mniejsze jak i duże). Przemierzając bezkresne polskie bezdroża i rzucając pod nosem zaklęcia, doszłam do wniosku, że... na okoliczność szesnastolecia odebrania prawa jazdy muszę tę moją, prawie czterogodzinną podróż, znad morza na mazurskie ziemie, opisać, bo to co za każdym razem zastaję na drodze, budzi we mnie szczery podziw, zmieszany momentami z szokiem i niedowierzaniem.

Jak już nadmieniłam w tytule, typ pierwszy kierowców, to taki niedzielny - czyli prawko posiadający, ale nie praktykujący. Wyciąga swoją strzałę z garażu dwa razy w roku (Wielkanoc i Boże Narodzenie) i zachowuje się na drodze jak zagubiona emerytka w Internecie.

Drugi, lekko powiązany - demon prędkości. Ograniczenie do 90 km/h, a ten pędzi swym wehikułem 70 km/h. Kto mazurskimi drogami jechał, ten wie, że za takim delikwentem to można czasem i kilkanaście kilometrów jechać, bo jak nie podwójna ciągła, to z naprzeciwka non stop coś jedzie, zwłaszcza w sezonie.

No właśnie... jak jesteśmy przy tych z naprzeciwka, to kolejny typ to niedowidzący amator długich, który koncertowo oślepia już i tak ślepą okularnicę za kierownicą popciowozu.

Szybcy wściekli TIR drift - czyli wyprzedzanie się dwóch tirów (to w ogóle legalne? nie mieli tego zabronić?), czasem przez kilka minut, bo jednemu ograniczenie producenta kończy się na 80km/h, a drugiemu na 79 km/h. Z jednej strony rozumiem, bo w rodzinie mam trzech kierowców a ich czas za fajerą jest cenny i skrupulatnie liczony przez diabelską smycz zwaną tachografem. Ale na boga jak widzicie z oddali, że lewym jednak coś jedzie, to zaprzetańcie tego manewru.

Toczy się człowiek dzielnie 140 km/h lewym pasem z górki, bo w końcu się mógł wziąć za te dwa tiry i już jest przy końcu ich wyprzedzania, wtem, ni stąd ni z owąd pojawia się amator błyskania dlugimi w BMW ( oni to chyba mają w miejscu wajchy od kierunkowskazów). A wiecie co jest najlepsze? Raz taki błysnął, poczułam presję, kto jest silniejszy, ja w swojej pierdziawce (przepraszam popciowozie) czy on w swoim potworze? Przestraszyłam się go tak, że hoho i czym prędzej narwańcowi zjechałam. Padało. Za naście kilometrów stał na ekspresie w poprzek drogi z rozwalonym jednym bokiem. Te beemki to się strasznie drogi nie trzymają.

Dochodzimy tu do typu "Gapcio". Bo jak już na ekspresie w jedną stronę stoi taka nowa, wypolerowana, lekko sfatygowana barierką beemka, to okazuje się, że korek jest też w przeciwną stronę, bo wszyscy muszą popatrzeć i zdjęcie okazowi zrobić na sociale.

Kierowca beemki kierunkowzkazów nie ma, ale są i tacy, którzy na rondzie prezentują, że działa im lewy kierunek...

Nieumiejacy jechać stałą predkością-  leci sobie człowiek stałą prędkością  (na ustawionym tempomacie) np. 130km/h i co chwilę musi albo takiego nieumięjętnego wyprzedzać, albo on go wyprzeda. Kiedyś liczyłam, na około dwustukilometrowej trasie wyprzedzaliśmy się osiem razy!  To sobie przyspieszy, to zwolni i tak w kółko mija mu podróż, może w ten sposób jest po prostu ciekawiej? 

Typ kolejny, podobny - spotkany ostatnio, można powiedzieć, że biały kruk, bo nie spotkałam nigdy dotąd takiego okazu na drodze. Hamujący regularnie co 20 sekund, nieważne czy droga jest prosta, ma zakręt, czy wyskakuje na nią jakiś odyniec czy inny jeleń. Regularnie co 20 sekund jest hebel i znów rozpędzanie. Musiałam wyprzedzić, bo nie byłam w stanie dłużej tymi czerwonymi światełkami stopu obrywać po mojej facjacie.

Samobójca w skorupie - ( przepraszam fanów klasyków, sama jestem, to nie o nas) - jedzie taki swoim sędziwym wehikułem śmierci, pojazd lata świetności ma już dawno za sobą, pełnoletniość osiągnął z dziesięć lat temu, na oko wszystko mu dynda, blachy furgocą od wiatru i nagle widzisz go w lewym lusterku (na blacie mam 140km/h). Jak inaczej nazwać tę nieodpowiedzialność? Nawet jeśli kierowca swoje umiejętności ocenia 10/10, to  w każdej chwili przy tej leciwości może nastąpić zmęczenie materiału, nie kierowcy, a wehikułu śmierci... Też kiedyś miałam pełnoletni popciowóz i przy 130 km/h i wyprzedzaniu tira odmawiałam "Aniele boży..." Może amatorzy pędzących wehikułów śmierci mają na wyposażeniu różaniec...

Radosny pozdrowiciel - sprzedaje radosne pozdrowienia klaksonem kierowcom na obcych blachach w jego mieście (nie za złą jazdę, za fakt posiadania innych tablic) jak wyjedzie sam do obcego miasta, ba nie musi nawet wjeżdzać... wystarczy, że za swoje wyjedzie, to nagle staje się sierotką Marysią na drodze.

Zawalidroga w elektryku - typ ostatnio coraz częściej spotykany, bo jak bateria u kresu, stacja daleko, to toczy się to ile może biedaczysko, wszystko już wyłączył łącznie z ogrzewaniem. Ubrany w czapkę i rękawiczki powoli, w ciszy (bo radio też baterię żre) mknie do celu.

Dziadek w Porsche/Mustangu na prawym - zbierał na to auto całe życie, a teraz boi się nim rozwinąć na drodze ekspresowej więcej jak 90 km/h. Jejciu, jak to szkoda tego auta...

No i typ ostatni, czyli ja: BABA ZA KIEROWNICĄ.

 

wtorek, 8 października 2024

Żyćko, czyli wakacyjne wspomnienia

Było ciepłe lato, choć czasem padało, dużo wina się piło i mało się spało, tak zaczęła się wakacyjna przygoda… (przyznać się kto zanucił Anię Wyszkoni?) i zepsuła mi się spłuczka… Nastąpił taktyczny telefon do młodszego brata mechanika… Niestety nie pomógł, bo w szkole uczyli go naprawiać samochody, a nie spłuczki. Zatem wujek Google. Diagnoza. Potrzebny nowy mechanizm o bliżej nieokreślonej nazwie i wyglądzie w sumie też. Chyba. Co robi w tej sytuacji introwertyczka o wyglądzie 7/10? Ubiera się w czerwoną sukienkę z dekoltem do pępka, ledwo zakrywającą jej tyłek, obcas i heja rusza na dział hydrauliczny jednego z trójmiejskich marketów budowlanych. Gdyby ktoś się pytał skąd ten outfit, to taki strój powoduje, że któryś z pracujących tam mężczyzn podejdzie i na pewno padnie słynne „ w czym mogę pomóc?”. Introwertyk pierwszy nie zagada. Nie ma takiej opcji.

Trudności powstały już na początku tego przedsięwzięcia, ponieważ popciowóz (przyp. red. mój samochód) odmówił posłuszeństwa na tym etapie tego szalonego pomysłu. Zjeżdżam sobie z mojej górki i okazuje się, że nie mam hamulców… Tak przynajmniej twierdzi komunikat. Co robi Anna? Staje na środku drogi (pamiętacie jak jestem ubrana?) i podnosi maskę w górę… Następnie odpala Google i sprawdza, który to korek jest od płynu hamulcowego, bo na prawko to zdawała lata świetlne temu, poza tym przez ten czas mogło się coś zmienić… No płynu mało. Telefon do szanownego rodzeństwa, wszak w tej materii to powinien już pomóc. Zmiana obranego kierunku jazdy z marketu budowlanego po płyn hamulcowy. Zdobyte i to właściwe! Drzemiąca we mnie Zosia Samosia jest dumna. Na parkingu pod sklepem znów maska w górę… Nie da rady wlać prosto z butelki, bo obecnie w samochodach ciężko z dojściem… wcześniejszy samochód, ktoremu było bliżej do mojego rocznika nie robił takich akcji. Kolejny telefon do mądrzejszego:

Ja: napotkałam pewien problem natury logistycznej?

Brat: strzykawkę kup.

Apteka.

Ja: Poproszę strzykawkę.

Farmaceutka: jaką?

Ja: a bo ja wiem… a jakie Pani ma?

Kobieta rozkłada przede mną kilka egzemplarzy, jeden wydaje mi się za mały, inny za duży…

Ja: potrzebuję, żeby płyn hamulcowy dolać w samochodzie (jak to wypowiedziałam to sama z siebie miałam bekę, ale weźmie mnie co najwyżej za wariatkę).

Farmaceutka: Aaa, to Panowie tę biorą do płynów w samochodzie! Podaje mi właściwy rozmiar.

Wychodzę, znów maska w górę… Kto choć raz dolewał płyn hamulcowy ten wie, że jest on śliski w swojej strukturze, niczym olej. Odkręciłam korek, zadowolona z siebie dolałam płyn, przy próbie zakręcenia korek wyślizgnął mi się z paluszków i utknął gdzieś w silniku, niestety ze względu na osłonę nie wyleciał dołem, ale również nie miałam pewności, że się na niej zatrzymał, mimo, że świeciłam… Poleciały siarczyste i soczyste zaklęcia. Telefon do kumpeli i złota niczym deszcz porada, po nakreśleniu całej sytuacji: „prezerwatywę załóż na ten korek, żeby Ci się ten płyn nie wylał, może zniżkę u mechanika dostaniesz, jak ze swoją przyjedziesz”... telefon do brata… że on nie ma mnie jeszcze dość to się sama dziwię.

No ale miało być o spłuczce…

Wchodzę w końcu na ten dział hydrauliczny. Obsługuje go taki typ na lajcie 8/10, albo i więcej, gdyby był wyższy, bo z tym obcasem, to chyba go trochę przerastam. Spojrzał się na mnie tak, że aż mnie zmroziło. Nie było to spojrzenie w stylu: „o fajna dupa”, jakie to często w swoim życiu spotykam. Tylko on tym swoim spojrzeniem, to robił już ze mną różne nieprzyzwoite rzeczy w jeszcze bardziej fikuśnych konfiguracjach. Co myśli introwertyk? O nie ma mowy, niee zagadam, sama znajdę to, czego mi trzeba. Jak wiecie jestem też człowiekiem, który do cierpliwych nie należy. Po 15 minutach trzykrotnego zwiedzenia wszystkich alejek na tym dziale poddałam się (typ na pewno gapił się na mnie jak zagubiona błądziłam między alejkami).

Ja: Przepraszam, czy mógłby mi pan pomóc?

Przystojny hydraulik: Jasne (uśmiech od ucha do ucha)

Ja: potrzebuje czegoś takiego do spłuczki… bo cieknie.

Przystojny hydraulik próbuje rozkminić, której części faktycznie potrzebuje i dopytuje.

Ja: Google twierdzi, że potrzebuje tego i tego elementu.

Przystojny hydraulik: a to zapraszam za mną.

Tyłek też ma ok.

Przystojny hydraulik: Proszę, to powinno być to.

Biorę do ręki, wygląda skomplikowanie…

Przystojny hydraulik: Sama Pani będzie to wymieniać?

Ja (śmiertelnie poważnie): Z pomocą Yotube’a.

Przystojny hydraulik nie pohamował śmiechu, ale szybko się zorientował, że nabijanie się z klientki jest mało profesjonalne.

Przystojny hydraulik: W razie czego tu jest instrukcja, zasadniczo kobiety są lepsze w jej czytaniu. Bo my faceci ten element zazwyczaj pomijamy, co nie zawsze dobrze się kończy.

Powrót do domu, nauczona doświadczeniem z naprawą Herkulesa, tym razem nie popełniłam tego błędu i polałam sobie przed robotą kieliszek wina (kto mnie zna, ten wie, że do mojego kieliszka wchodzi pół butelki). Alkohol zdecydowanie zwiększa moją cierpliwość. Przystąpiłam do dzieła, odpaliłam tutorial na YT, wymieniłam, nie zamykając spłuczki postanowiłam sprawdzić czy działa… Działa, ale dostałam wodą chlusta prosto w oczy… 

W razie czego oferuję usługę naprawy spłuczki za butelkę wina.

I pomyśleć, że cała historia nie wydarzyłaby się, a Wy nie mielibyście co czytać, gdybym zadzwoniła do właściciela mieszkania i poinformowała, że zepsuła się spłuczka :-)

                                            





 

czwartek, 28 września 2023

Leżing, plażing, du*a prażing


Jak oddawałam się błogiej, tytułowej przyjemności, to jednocześnie, z racji na podzielną uwagę, dokonywałam obserwacji ludzi wokół. Myślę, że jak w tekście o facetach na tinderze, tu również można dokonać szufladkującej kwalifikacji polskiego społeczeństwa.

Typ pierwszy: jeden z gorszych, często również spotykany w komunikacji miejskiej, czyli didżej bez słuchawek, razem z nim cała plaża jest zmuszona słuchać „muzyki” (raczej jest to rodzaj dźwięków miłych dla ucha tylko didżeja, ale on jest przekonany o misji niesienia tych tonów - niczym miód dla uszu innych plażowiczów).

Typ drugi, również wkur*iający: Śmierdziel. Rozkłada się 20 cm od Ciebie i raz po raz (średnio co 5 minut), bucha Ci kłębem dymu prosto w nozdrza. Uważam, że jeśli w Polsce broń byłaby dozwolona, byłabym pierwszą, która by do nich strzelała. 

Kolejnym typem zasługującym na uwagę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach jest „influenser”. Kojarzycie te filmiki, jak laska idzie na siłkę, przebiera się w strój, robi kilka fotek w lustrze i wychodzi? Tu mamy wersję plażową! Serio! Byłam świadkiem tego zjawiska kilkukrotnie, oprócz sesji modne są też relacje

Nieustraszony - typ kolejny, zapewne przyjechał z drugiego końca Polski i dlatego, nie boi się żadnej pogody, nierzadko rozpościerają się nad nim ciemne  chmury, a on leży w bikini, tudzież kąpielówkach i ma to gdzieś.

Gotowy na wszystko – obozowicz przygotowany na każdą ewentualność (kiedyś parawaniarz), w swoim ekwipunku ma wszystko zaczynając od Browarka, przez krem przed/w trakcie/po opalaniu, obiad, po różowego dmuchanego flaminga, namiot i oczywiście na parawanie (którym skrzętnie ogradza swój teren zarezerwowany o piątej rano) kończąc.

Tanorektyk – strzaskany na machoń, ale dalej leży i się opala.

Kolejny typ reprezentuje syndrom „mocno zmęczonego dniem poprzednim”, z większą częstotliwością spotykany w niedzielę, często zasypia i spala się na czerwonego raczka. 

Turysta – 25 stopni, środek lata, na plaży ręcznik przy ręczniku, a on w długich spodniach, koszuli, adidasach lub innych zabudowanych butach, dzielnie przedziera się przez tłum leżących plackiem plażowiczów ocierając co chwilę pot z czoła.

Kopacz – przed rozłożeniem ręcznika pieczołowicie przygotowuje swój teren pod legowisko niczym kot, gdy rozprasuje już wszystkie górki, dołeczki i dolinki, tworząc gładką taflę, dopiero rozpoczyna plażowanie. Nierzadko ten typ ewoluuje w kopanie dziur (kompletnie tego nie rozumiem, że dzieciom się nudzi to jeszcze, ale żeby dorośli kopali głębokie doły… może szukają bursztynu).

Typ „books lover” – jest niczym biały kruk, coraz rzadziej można ten okaz spotkać na nadbałtyckiej plaży. 

No i ostatni… czyli ja… filujący, plażowy monitoring:D

Zgadzacie się z wyodrębnionymi typami?  A może coś do tej listy byście dodali? 




Klątwa Herkulesa

 

Pewnego pięknego, popołudnia moja przejażdżka rowerem zakończyła się najechaniem na agrafkę. Serio? Jak można najechać na sterczącą agrafkę? Widać albo ma się takiego pecha jak ja, albo jakiś uczeń pod szkołą pomógł tej agrafce wejść w oponę…. Gwoli przypomnienia tytułowy Herkules to marka mojego jednośladu. Przez to, że postanowiłam ambitnie sprawdzić czy da się pracować na dwa etaty, nie miałam kiedy delikwenta dopchnąć do serwisu… W końcu stwierdziłam, że najpierw zapytam, żeby nie pchać typa na darmo. Sprawa nietypowa, wentyl stary i chcę żeby stary pozostał, co by dwóch pompek ze sobą nie wozić. Ponadto koło tylne, zatem sprawę komplikują przerzutki, jeśli to byłby przód, to za pomocą tutków na Jutiubku jako silna i niezależna kobieta prawdopodobnie bym ogarnęła.

Pan mówi, że jasne, pewnie, zrobi prawie od ręki i że 60 zł będzie mnie to kosztowało. Myślę, sobie ideolo, jak sama dętka kosztuje 30zł to nie ma sensu, żebym próbowała sobie udowodnić, że jako silna i niezależna kobieta potrafię sama wymienić dętkę w tylnym kole.

Po kilku dniach (serio ciężko nawet pół godziny wolnego znaleźć, żeby wpasować się w godziny otwarcia serwisu przy dwóch etatach) w pocie czoła pcham Herkulesa do serwisu. Pół godziny mi to zajęło w pełnym słońcu (o matko bosko jak ja się cieszyłam się, że z górki mam). W serwisie Pan zmienił front totalnie, z 60 zł to się zrobiło momentalnie 160zł i że on takiej dętki nie ma i że mam sama przez neta najpierw zamówić i dopiero przyjść do niego z Herkulesem i że z tydzień mu to zajmie, a najlepiej to żebym kupiła nową oponę u niego ale wtedy to już będzie 360 zł… O nieeee! BTW Gdynia Merida Serwis przy placu Górnośląskim zdecydowanie nie polecam.

Nie pozostało mi nic innego jak w pełnym słońcu pod górkę Herkulesa wziąć na plecy i wtargać z powrotem na drugie piętro do chaty. Byłam tak wkur***, że stwierdziłam, że łaski bez i sama to naprawię. W końcu mam magistra, więc ogarnę, to nie musi być aż tak skomplikowane.

Herkules na swoim kapciu przestał tak kolejny miesiąc, ponieważ okazało się, że przy dwóch etatach ciężko jest znaleźć przestrzeń na zabawę w trzeci etat jakim jest mechanik.

Uzbrojona zestaw łatek z klejem, specjalne plastikowe łyżki do podważenia opony, obejrzałam kilka tutoriali na YT i przystąpiłam do dzieła. Nad opieką merytoryczną tego przedsięwzięcia czuwał telefonicznie brat mechanik z wykształcenia (z tego miejsca jeszcze raz dziękuję). Niegdyś zapalony Beemiksiarz, jeden z lepszych w województwie (dopóki sznurówka mu się w pedał nie wkręciła i nie zakończył kariery na stole operacyjnym z drutem w kości piszczelowej). No cóż sport to zdrowie, a mi dupa urośnie od tego braku Herkulesa.

Przystąpienie do akcji ratunkowej, mojego rumaka, w białej piżamie to był średnio mądry pomysł… Zajęło mi to dwie godziny (co się przy tym naklęłam to aż sama sobie dziwiłam się, że tak potrafię), operacja zakończona sukcesem, pacjent nie przeżył. Gdyby nie to, że za kilka dni muszę iść na badania krwi to chyba jakiegoś drinka nad odstresowanie bym sobie strzeliła. Prawie połamałam paznokcie i klasycznie jak każdy mechanik jedno naprawiłam, drugie zepsułam. Podczas dziesiątego przekręcania Herkulesa z prawego boczku na lewy zapomniałam przytrzymać ster, który postanowił obrócić się o prawie 360 stopni i skosić lampkę (lampka do tego starego gratocia kosztuje 60 zł!). Ręce mam uwalone po łokcie w smarze (czym to zmyć?!). Podłoga w chacie również czarna. Dętka zaklejona profesjonalnie, ale z wentyla powietrze ucieka (wentyl też wymieniłam, z obu ucieka)… Nie wiem co poszło nie tak, ale jako silna i niezależna kobieta znowu muszę pchać Herkulesa do serwisu (tym razem innego).



piątek, 14 października 2022

Nauczycielka na Tinderze vol.2

I did it! Przeszłam do drugiej bazy, jeśli chodzi o apki randkowe (wymiana wiadomości i … w sumie to nie tylko wiadomości). Pamiętajcie, robię to dla Was abyście Wy już nie musieli marnować swojego cennego czasu. Niesprawiedliwym tu będzie jeśli… wrzucę Tindera i Badoo do jednego worka. Spędziłam tam tydzień i śpieszę przedstawić swoje wnioski. Jakie różnice zauważam już na samym początku? Ano takie, że w Badoo jest moderacja na określone słowa związane z seksem, zatem użytkownicy wydają się być bardziej taktowni, ponadto nie ma możliwości zrobienia zrzutu ekranu, a jakbyście chcieli nagrać ekran to się robi czarny po przejściu do apki, więc materiał obrazkowy w tym artykule będzie okrojony. 

Tinder… o Panie, tu moderacji nie ma, ale zdjęć w wiadomościach też nie można wysłać. Trafiłam odpowiednio na: fana trójkątów w dowolnych konfiguracjach, amatora wiązania pończochami oraz speca od przebieranek. Odechciało mi się wymiany jakichkolwiek więcej wiadomości, bo w mojej głowie zaczęło się jawić pytanie: Co jeszcze? Zoofilstwo?  Brrr…

Badoo. Myślę, sobie skoro już tu jestem i nawet zapłaciłam za ten tydzień dwie dyszki to zaszaleję i dobrze to spożytkuję, podciągnąć się trzeba nieco we flirtingu. Przeglądam sobie „kawalerów” i nagle takie BUM: On w typie Jakuba Sasaka (jak nie wersja jeszcze lepiej umięśniona, 9/10!) i te włosy… ja nie wiem co ja na starość mam z tymi kudłami (prawdopodobnie podświadomie myślę, że skoro typ ma bujne włosy to znaczy, że nic nie brakuje w jego organizmie, jeśli chodzi o składniki odżywcze, więc wiecie, byłby dobrym kandydatem na ojca przyszłych bombelków). Pierwszy strzał, trafiony, zatopiony, poleciały serduszka z obu stron (sparowało nas), gość też przed chwilą założył konto i okazuje się, że Badoo wysyła za mnie automatyczną wiadomość powitalną po kliknięciu w ikonę wiadomości… Nie tak chciałam zacząć.. no ale trudno. Oj tu poleciał taki flirting, że serio nie podejrzewałam się aż o takie umiejętności. Roboczo został nazwany słodziakiem-dupkiem-małolatem (rozwijając: 8 lat młodszy, piekielnie przystojny i świetnie zbudowany a w głowie tylko bzykanko). Bawiłam się z nim wybornie, pozwólcie, że szczegóły wiadomości zachowam dla siebie. Aż trochę żałuję, że sprawdzam dla Was tylko bazę drugą…

Po tygodniu na Badoo nie spotkałam więcej takich złotych strzałów jak ten pierwszy. Większość obecnych tam mężczyzn jak próbowałam delikatnie flirtować nie potrafiła tego pociągnąć, ciekawe czemu się tu znaleźli…

Był też 26-letni prawiczek, który pragnął pozbyć się ze mną swojego dziewictwa. Mówię, że ja to raczej się bzykam tylko z miłości, on na to: ale ja już się zakochałem:D

Wiadomości od absztyfikantów przyszło naprawdę sporo (ponad 30). Niektórym tak w głowie zawróciłam zdjęciem, że codziennie, jak desperaci pisali wiadomości (to było przerażające) jeszcze inni liczyli, że podam im adres albo chociaż numer telefonu, natychmiast. Trafiło się kilku względnie normalnych, potrafiących w subtelny flirt, mających poczucie humoru i wyglądających przynajmniej 7/10, którzy po kilku dniach pisania kulturalnie proponowali spotkanie, ale były to jednostki nieliczne (5-10%).

Dostałam trzy zdjęcia gołych torsów (o żadne nie prosiłam). Mechanizm działania jest chyba taki: Dostaniesz coś ode mnie to liczę, że też się zrewanżujesz zdjęciem swojej roznegliżowanej klaty. No przykro mi nie ze mną takie numery Badowicze.

Trafił się też jeden delikwent, który powitał mnie tekstem, że żonę już ma, a teraz szuka kochanki…

Najczęściej w życiu nie wychodzi Michałom (użytkowników o tym imieniu jest w obu apkach tylu ile grzybów po deszczu w mazurskich lasach), cechy psychopatyczne z kolei zdradzają Mateusze. Hitem są Panowie, w okularach bądź mający niewyraźne, ciemne zdjęcia profilowe, okazuje się, że mają bardzo niską samoocenę. Odwiedził mnie Jezus i Marek Aureliusz (nie żartuję, spójrzcie na screeny).

Postanowiłam rozszerzyć zakres poszukiwań o inne miasta Polski i wyszło mi, że najbardziej urodziwe chłopaki są na Podlasiu.

Podsumowując przez ten tydzień bawiłam się świetnie, plus 100 punktów do samooceny, a komplementów to ja tyle nie usłyszałam przez całe 32 lata mojego życia (chociaż połowę spędziłam w związkach – a może dlatego?). Humor poprawiony mimo, że alkoholu nie tykałam, jesienny nastrój depresyjny zażegnany. Moje umiejętności flirciarskie podciągnęły się znacznie. Szukanie potencjalnego partnera na Badoo to praca na cały etat (a czasem nadgodziny w porach nocnych) i jest to trochę jak szukanie igły w stogu siana...

Kluczowe w tym wszystkim jest to, że moje powodzenie wcale nie wynikało z ładnej buzi, zgrabnych nóżek czy słusznych rozmiarów biustu a… z racji wykonywanego zawodu, o wpisanie którego apka poprosiła przy założeniu konta. Tak… Dopiero pobyt na Badoo uświadomił mi, że jest coś takiego jak filmy dla dorosłych z udziałem nauczycielek.








piątek, 30 września 2022

Nauczycielka na Tinderze

Wiecie, że piszę tylko wtedy, gdy poczuję, że temat jest wart strzępienia klawiatury. Powiedzmy, że postanowiłam przeprowadzić eksperyment społeczny, którego efektami zaraz się z Wami podzielę. Kto jeszcze nie słyszał, Tinder to taka „fotka.pl” obecnych czasów. Spotkanych tam przedstawicieli płci „brzydszej” (słowo klucz) można podzielić na kilka typów. Tekst będzie dotyczył panów w wieku 28-33, ponieważ taki filtr został ustawiony na potrzeby dzisiejszego artykułu.

Typ pierwszy (stosunkowo rzadko występujący około 7%) to takie 10/10 wymuskane, wychuchane na siłowni i szukające jedynie uciech cielesnych. 

Typ drugi (około 10%) to panowie w stałych związkach szukający rozrywki gdzieś pomiędzy wieczorem z żoną a odwiezieniem "bombelka" do przedszkola. Opcjonalnie można tu jeszcze podpiąć typ FWB (przyjaźń z benefitami orgazmicznymi).

Jeśli jesteśmy już przy młodocianych, to ostatnio obserwuję typ trzeci - fotografowanie się z dziećmi z poprzednich związków (ma to chyba na celu pokazanie jak świetnie kandydat nadaje się na ojca). No ja odnoszę kompletnie odwrotne wrażenie, skoro raz się nie sprawdził to trzeba dać w lewo. 

Mój absolutny faworyt to tzw. „fotka na czasie – typ pandemiczny”, czyli zdjęcie w maseczce, bo przecież mamy pandemię. To nic, że pół gęby nie widać (taka odmiana zdjęcia przestępcy w gazecie)… tak, jestem powierzchowna i oceniam typków po wyglądzie. Nie zrozumcie mnie źle, ale… gość nie musi być 10/10 (no dobra 8/10 styknie, bo sama siebie oceniam na 8/10 – jakby zęby i oczy były proste to byłoby 10 - żarcik), ale ma mieć w sobie to „coś”. No ciężko mi zrozumieć takie zdjęcia…

Kolejny typ jest zbliżony, ponieważ wcale nie dodaje zdjęcia. Rozumiem, że może mieć obawy tak jak ja (może też nauczyciel, że spotka jakiegoś rodzica ze szkoły). Ale na boga, jakbym chciała memy sobie pooglądać to odpaliłabym inną apkę.

Nie mam nic przeciwko tatuażom (aczkolwiek sama żadnego nie posiadam), ale kolejny typ to fanatyk tatuażu, generalnie wygląda jakby co najmniej dekadę życia spędził w pierdlu - no i jak takiego wytatuowanego od stóp do głów rodzicom przedstawić, żeby na zawał nie zeszli bidulki? No tatuażom na twarzy i szyi mówię kategoryczne nieee, blee (motylek na zadku jest akceptowalny).

Typ Kubusia Puchatka (po trzydziestce typ najczęściej spotykany, jakieś 50-60%). Rozumiem, że ewolucyjnie dzieci powinno się mieć raczej przed 30, ale na Boga… serio tylu facetów ma obecnie problem z wagą?! Jest potencjał, jest to coś, ale no ponad 100 kg żywej wagi… Mało tego, ja na swój wiek nie wyglądam (z dyszka mniej, bo alkoholu nie chcą mi sprzedawać). Ci wszyscy Panowie wyglądają z kolei na 10-15 lat więcej… Patrzysz na takiego i masz ochotę go odchudzić (opcjonalnie na priv mu napisać jakie choroby metaboliczne ma), a nie się z nim rozmnażać… (nie jest to tylko moja opinia). Ale wiecie przy takim 100kg, moje 60kg to jak miss polonia. 

Są też fani fascynujących opisów i niektórzy mogliby nimi nauczycielkę polskiego ująć… ale są też różne inne, dziwne konfiguracje, np. panowie przebrani za panie, szukający pani, albo pary szukające dziewczyny do trójkąta.

Normalny facet, takie chociaż 6/10, na tinderze jest jak biały kruk. Do kolejnej bazy (wymiana wiadomości) nie doszłam, ale coś czuję, że to byłby materiał na kolejny artykuł. Jestem również ciekawa jak to wygląda od drugiej, kobiecej strony, ale póki co psychicznie nie jestem gotowa by to sprawdzać.

Także, jeśli jeszcze nie byliście jeszcze na tym przybytku niedoli zwanym Tinderem to w celach zapoznawczych zdecydowanie odradzam, w celach rozrywkowych po kilku głębszych zdecydowanie polecam. Wyjdźmy z Internetu do ludzi, inaczej gatunek może nie zostać przedłużony. Ja już przegapiłam swoją szansę na zreplikowanie tak zajebistych genów, ale młodsze pokolenie ma jeszcze szansę!