środa, 23 kwietnia 2025

Pośrednik płakał jak sprzedawał...

... ze szczęścia.

 Droga do znalezienia ciasnego, lecz własnego eM była długa, kręta i wyboista… To prawie jak szukanie tego jedynego na portalach randkowych…

Trochę statystyk. Etap pierwszy to przeglądanie ogłoszeń w Internecie. Po nastawieniu filtra na moją zdolność kredytową zaczęły mi przychodzić oferty garaży... Taktyczny telefon do rodziców z wnioskiem o dofinansowanie ... W etapie drugim następują oględziny (czyli wyjście do ludzi – pozdrowienia dla pana Łukasza, pośrednika, bo to cytat z niego), które trwały prawie trzy miesiące. Przez ten czas obejrzałam czternaście mieszkań (nadających się do zamieszkania były trzy). Jest to praca prawie na pełen etat… Przeglądasz ogłoszenia, dzwonisz, umawiasz, błądzisz po mieście, oglądasz… Zapisujesz się na powiadomienia i dopamina ci skacze za każdym razem, gdy wpada coś nowego. W pewnym momencie zaczynasz numery w telefonie podpisywać już adresami, a nie personaliami pośredników… Nierzadko trzeba się wykazać szybkością gepardzicy, żeby zdążyć obejrzeć przed kimś innym.

Zacznijmy od charakterystyki rynku gdyńskiego. Otóż nauczycielowi ciężko cokolwiek kupić, bo mocno ogranicza go budżet. Oczywiście, na początku cele były mocno sprecyzowane: max drugie piętro – chyba że widok na morze, to mogę dygać na ostatnie, bez windy (będę się martwić dopiero, jak nogę złamię); stan w miarę do wprowadzenia; lokalizacja – brak sprecyzowanej, cała Gdynia (wiadomo – na centrum z tej wypłaty to nigdy nie będzie mnie stać); balkon; miło byłoby, jakby były dwa osobne pomieszczenia oraz kuchenka gazowa. Nawet metraż mi nie robi. Na wstępie od jednej pani pośrednik usłyszałam, że jestem trudną klientką, bo mam jasno sprecyzowane cele na wydanie tej pół bańki… Czujecie to? Nie miałam wymagań ani lokalizacyjnych, ani metrażowych – no ale jestem ciężka :D

Idziemy dalej, bo to, co wyrabiają niektórzy pośrednicy, woła o pomstę do nieba. Pierwsze moje zderzenie z rzeczywistością nastąpiło, gdy po znalezieniu ogłoszenia w Internecie okazało się, że ja sama mam pokryć niemałą prowizję pośrednika – 10 tysięcy, bo przecież on swoją robotę zrobił (dał ogłoszenie na OLX :D).

Jak już jesteśmy przy rzeczonym portalu ogłoszeniowym, to… niektórzy pośrednicy w ramach oferty wysyłają screeny z OLX! Spryt level hard. Naprawdę, nie żartuję.

Ponadto, niektórzy z nich nie czytają ze zrozumieniem. Pominę wysyłanie ofert z czwartym piętrem bez windy (o zgrozo – też bez widoku na morze), stanem do wrzucenia granatu (taka broń ręczna, miotana) czy mikrokawalerek. Hitem był pan, który uparcie twierdził, że okno na parterze w bloku z wielkiej płyty na ogród to przecież jak balkon.

W tym momencie zaczynam poważnie zastanawiać się nad przebranżowieniem.

No to idziemy oglądać. Mieszkanie całkiem fajne, lokalizacja nie najgorsza – dopóki nie zostało pokazane miejsce parkingowe za 50 tysięcy. Na połowę popciowozu… Kto wie, jaki mam samochód, ten wie, że do SUV-a mu daleko. Odnoszę się do wielkości, ponieważ obok stoją już zaparkowane dwa auta sąsiadów (normalne, takie nie za duże). Co najwyżej Herkulesa se tu, za te 50 koła, zaparkuję. A jak sąsiedzi wymienią auta na SUV-y, to i rower będzie ciężko wcisnąć.

Wracając do pośredników – chata z widokiem na kościół. A pani jest wierząca? Bo ateistom nie sprzedaję.

Hitem konstrukcyjnym była szafa w zabudowie pod kątem 45 stopni... I winda w wieżowcu za ścianą sypialni. Śmiech przez łzy. Kup teraz, płacz i nie śpij później.

Gdzieś przy dziesiątym obejrzanym mieszkaniu jestem już lekko podłamana i zaczynam myśleć nad zrewidowaniem swoich życiowych planów osiedleńczych. Wpadam jednak na genialny pomysł. Podwyższam filtr kwotowy i postanawiam się targować. Co z tego, że ostatnio targowałam się o dwa złote za spodnie, mierzone stojąc na kartonie na rynku w latach 90. Wytypowałam dwa mieszkania, które po zdjęciach spełniały moje „wyśrubowane wymogi”. I tu nastąpiło klasyczne: „Oczekiwania vs. rzeczywistość”. W mieszkaniu za pół bańki sufit sypał się na głowę, balkon sąsiada zresztą też. W branży mówi się na takie coś „granat”, czyli mieszkanie z potencjałem. No cóż, nie miałam okazji wspiąć się na wyżyny negocjacyjne. Zwracam honor pośrednikom – niektórzy może czytać ze zrozumieniem nie umieją, ale podkręcić zdjęcie w Photoshopie to i owszem. Ludzie, nie marnujmy swojego czasu, błagam – to cenniejsze od pieniędzy.

Etap kolejny to delikatne skorygowanie swoich pierwotnych oczekiwań. Dochodzę do wniosku, że lepiej kupić cokolwiek, co będzie jakoś w miarę wyglądało i będzie to potem łatwo sprzedać, gdy już trafię na to jedno, jedyne, wyśnione.

Wygląda w miarę. Wysyłam zdjęcia rodzicielce. Mamusia: bierz, bo będzie jak z tymi wszystkimi Twoimi facetami – będziesz się za długo zastanawiać i ktoś Ci sprzątnie sprzed nosa. Na nią zawsze można liczyć.

No to wzięłam. Pewnie jesteście ciekawi, jak mocno musiałam nagiąć swoje oczekiwania? Kuchenki gazowej brak, słońca na balkonie też, ale zawsze można chociaż w cieniu lampkę wina chlapnąć – a po tym wszystkim to mi się należy jak psu buda.

Kupiłam mieszkanie i przeżyłam. Ledwo. Teraz tylko remont i przeprowadzka...



sobota, 4 stycznia 2025

Typy kierowców



Święta, święta i po świętach... A jak święta, to podróże (zarówno te mniejsze jak i duże). Przemierzając bezkresne polskie bezdroża i rzucając pod nosem zaklęcia, doszłam do wniosku, że... na okoliczność szesnastolecia odebrania prawa jazdy muszę tę moją, prawie czterogodzinną podróż, znad morza na mazurskie ziemie, opisać, bo to co za każdym razem zastaję na drodze, budzi we mnie szczery podziw, zmieszany momentami z szokiem i niedowierzaniem.

Jak już nadmieniłam w tytule, typ pierwszy kierowców, to taki niedzielny - czyli prawko posiadający, ale nie praktykujący. Wyciąga swoją strzałę z garażu dwa razy w roku (Wielkanoc i Boże Narodzenie) i zachowuje się na drodze jak zagubiona emerytka w Internecie.

Drugi, lekko powiązany - demon prędkości. Ograniczenie do 90 km/h, a ten pędzi swym wehikułem 70 km/h. Kto mazurskimi drogami jechał, ten wie, że za takim delikwentem to można czasem i kilkanaście kilometrów jechać, bo jak nie podwójna ciągła, to z naprzeciwka non stop coś jedzie, zwłaszcza w sezonie.

No właśnie... jak jesteśmy przy tych z naprzeciwka, to kolejny typ to niedowidzący amator długich, który koncertowo oślepia już i tak ślepą okularnicę za kierownicą popciowozu.

Szybcy wściekli TIR drift - czyli wyprzedzanie się dwóch tirów (to w ogóle legalne? nie mieli tego zabronić?), czasem przez kilka minut, bo jednemu ograniczenie producenta kończy się na 80km/h, a drugiemu na 79 km/h. Z jednej strony rozumiem, bo w rodzinie mam trzech kierowców a ich czas za fajerą jest cenny i skrupulatnie liczony przez diabelską smycz zwaną tachografem. Ale na boga jak widzicie z oddali, że lewym jednak coś jedzie, to zaprzetańcie tego manewru.

Toczy się człowiek dzielnie 140 km/h lewym pasem z górki, bo w końcu się mógł wziąć za te dwa tiry i już jest przy końcu ich wyprzedzania, wtem, ni stąd ni z owąd pojawia się amator błyskania dlugimi w BMW ( oni to chyba mają w miejscu wajchy od kierunkowskazów). A wiecie co jest najlepsze? Raz taki błysnął, poczułam presję, kto jest silniejszy, ja w swojej pierdziawce (przepraszam popciowozie) czy on w swoim potworze? Przestraszyłam się go tak, że hoho i czym prędzej narwańcowi zjechałam. Padało. Za naście kilometrów stał na ekspresie w poprzek drogi z rozwalonym jednym bokiem. Te beemki to się strasznie drogi nie trzymają.

Dochodzimy tu do typu "Gapcio". Bo jak już na ekspresie w jedną stronę stoi taka nowa, wypolerowana, lekko sfatygowana barierką beemka, to okazuje się, że korek jest też w przeciwną stronę, bo wszyscy muszą popatrzeć i zdjęcie okazowi zrobić na sociale.

Kierowca beemki kierunkowzkazów nie ma, ale są i tacy, którzy na rondzie prezentują, że działa im lewy kierunek...

Nieumiejacy jechać stałą predkością-  leci sobie człowiek stałą prędkością  (na ustawionym tempomacie) np. 130km/h i co chwilę musi albo takiego nieumięjętnego wyprzedzać, albo on go wyprzeda. Kiedyś liczyłam, na około dwustukilometrowej trasie wyprzedzaliśmy się osiem razy!  To sobie przyspieszy, to zwolni i tak w kółko mija mu podróż, może w ten sposób jest po prostu ciekawiej? 

Typ kolejny, podobny - spotkany ostatnio, można powiedzieć, że biały kruk, bo nie spotkałam nigdy dotąd takiego okazu na drodze. Hamujący regularnie co 20 sekund, nieważne czy droga jest prosta, ma zakręt, czy wyskakuje na nią jakiś odyniec czy inny jeleń. Regularnie co 20 sekund jest hebel i znów rozpędzanie. Musiałam wyprzedzić, bo nie byłam w stanie dłużej tymi czerwonymi światełkami stopu obrywać po mojej facjacie.

Samobójca w skorupie - ( przepraszam fanów klasyków, sama jestem, to nie o nas) - jedzie taki swoim sędziwym wehikułem śmierci, pojazd lata świetności ma już dawno za sobą, pełnoletniość osiągnął z dziesięć lat temu, na oko wszystko mu dynda, blachy furgocą od wiatru i nagle widzisz go w lewym lusterku (na blacie mam 140km/h). Jak inaczej nazwać tę nieodpowiedzialność? Nawet jeśli kierowca swoje umiejętności ocenia 10/10, to  w każdej chwili przy tej leciwości może nastąpić zmęczenie materiału, nie kierowcy, a wehikułu śmierci... Też kiedyś miałam pełnoletni popciowóz i przy 130 km/h i wyprzedzaniu tira odmawiałam "Aniele boży..." Może amatorzy pędzących wehikułów śmierci mają na wyposażeniu różaniec...

Radosny pozdrowiciel - sprzedaje radosne pozdrowienia klaksonem kierowcom na obcych blachach w jego mieście (nie za złą jazdę, za fakt posiadania innych tablic) jak wyjedzie sam do obcego miasta, ba nie musi nawet wjeżdzać... wystarczy, że za swoje wyjedzie, to nagle staje się sierotką Marysią na drodze.

Zawalidroga w elektryku - typ ostatnio coraz częściej spotykany, bo jak bateria u kresu, stacja daleko, to toczy się to ile może biedaczysko, wszystko już wyłączył łącznie z ogrzewaniem. Ubrany w czapkę i rękawiczki powoli, w ciszy (bo radio też baterię żre) mknie do celu.

Dziadek w Porsche/Mustangu na prawym - zbierał na to auto całe życie, a teraz boi się nim rozwinąć na drodze ekspresowej więcej jak 90 km/h. Jejciu, jak to szkoda tego auta...

No i typ ostatni, czyli ja: BABA ZA KIEROWNICĄ.